Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 5
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Mikołaj Rej

Ïðî÷èòàíèé : 219


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

WIZERUNK WŁASNY ŻYWOTA CZŁOWIEKA POCZCIWEGO. Rozdział siódmy - Solinus

Ten rozdział siodmy zową SOLINUS,
gdyż tu będzie o niebezpieczeństwie żywota naszego, o prawym ślachectwie, o poczciwym stanie, o wychowaniu dziatek, i o każdej poczciwej powinności naszej, gdyż ten filoz


Szedł  potym  precz  Filozof.  Młodzieniec  ubogi
Wyszedszy,  siadł  pod  drzewem  niedaleko  drogi.
Począł  siedząc  narzekać:  "Ach,  moj  mocny  Boże,
Toć  sie  jeszcze  moja  myśl  ukrocić  nie  może.
Czytałem  już  poety,  mawiał  z  filozofy,
A  przedsię  jeszcze  u  mnie  rozum  barzo  płochy.
Przedsię  trefić  nie  mogę,  aby  sie  zgadzali,
Bo  jedni  mędrowali  a  drudzy  bajali:
Jako  Cyrces  bogini  głowy  odmieniała,
Jako  morska  syrena  nadobnie  śpiewała,
Tak  iż  onym  śpiewaniem  marynarze  śpiła,
A  potym  je  uśpiwszy,  marnie  potopiła.
Jako  tu  obrzymowie  po  światu  bujali,
A  jako  też  harpije  za  nimi  latały.
Jako  Atlas  swą  mocą  wszytkim  niebem  robił,
Jako  Herkules  hydrę  albo  smoki  pobił.
Co  czynią  satyrowie  z  kozimi  rogami,  
A  co  też  pegazowie  z  szkapiemi  nogami,
Albo  ony  chimery,  ony  tantalony,
Co  w  obłokach  latały  wszędy  na  wsze  strony.
A  jakoż  sie  wybłąkać  z  takich  plotek  właśnie.
Wierz  mi,  że  kot  za  uchem  nie  jednemu  wrzaśnie  
Myśląc  o  tym,  a  przedsię  mało  z  tego  zbytku
Wynaleźć  człowiek  może  słusznego  pożytku.

Owi  też  filozofi  siła  napisali
A  rozumy  ludzkiemi  prawie  zamieszali,
Że  i  sami  snadź  potym  tak  sie  dorządzili,  
Że  w  wielu  trudnych  rzeczach  barzo  zabłądzili.
A  tak  jeśli  nie  będzie  łaski  twojej,  Panie,
Wierę  tu  na  mie  będzie  trudne  rozeznanie,
Jakoby  sie  z  tych  świeckich  omyłek  wybłędzić,
A  baczeniem  poczciwym  tu  swoj  żywot  rzędzić."

Potym  szedł,  myśląc  sobie,  na  wysoką  gorę.
Uźrzał  k  sobie  idącą  szpetną  czarną  chmurę,
A  pod  nią  sie  na  dole  straszliwie  błyskało,
Tak  iż  było  wszytko  znać  to,  co  sie  tam  działo.
Uźrzał  ludzi  pod  gorą  pod  drzewy  siedzące,  
Narzekając  na  ten  świat,  okrutnie  płaczące.
Na  jednych  brudne  płachty,  na  drugich  kaptury,
Że  je  było  ledwe  znać  z  onej  szpetnej  chmury.
A  oni  łamią  ręce  srodze  narzekając,
Z  onej  gory  na  pola  żałosne  patrzając.  

Poźrzał  potym  po  poloch,  ano  sie  lud  wali,
Starzy,  młodzi,  bogacze,  wielcy  i  też  mali.
Taczają  sie  korony,  padają  infuły,
Z  rogatemi  birety  walają  sie  stuły.
Leżą  tarcze,  proporce,  podle  nich  pobici
Oni  zacni  rycerze,  sławnie  zamienici,
Dziatki,  panny  i  panie,  nadobni  młodzieńcy.
Taczają  sie  po  ziemi  głowy  ich  i  z  wieńcy.
A  miedzy  nimi  biega  niewiasta  odrana,
Chuda,  blada,  straszliwa,  szpetnie  oszemłana.
A  w  ręku  marną  kosę  tak  straszliwą  nosi,
Że  ją  ony  nędzniki  jako  trawę  kosi.
Poźrzał:  ano  wsi,  miasta  piękne  pusto  stoją,
Zwirzęta  sie  biegając  nikogo  nie  boją,
Psi  wyją,  bydło  ryczy;  słysząc,  włosy  wstają,
Jakie  głosy  żałosne  ze  wszech  stron  powstają.
We  trzcinie  bący  huczą,  a  puhacze  w  lesie,
Że  sie  aż  pod  obłoki  głos  straszliwy  niesie,
Trącając  sie  o  skały,  a  na  zad  wracając,
Jakoby  dwa  wołali,  więtszy  strach  dawając.
A  głosu  człowieczego  nigdziej  z  żadnej  strony
Już  tam  było  nie  słyszeć,  jedno  huczą  dzwony
Jeszcze  więtszej  żałości  dodawając  głowie,
Abowiem  to  niewdzięczni  bywają  posłowie.
Patrząc  z  gory  on  nędznik,  ony  jego  myśli
Jeszcze  w  dziwniejsze  trwogi  teraz  prawie  przyszły.
Lękł  sie,  aż  stanął  wszytek  na  poły  zemdlały.
Zadrżał  wszytek,  by  ryba,  włosy  na  nim  wstały,  

Bo  uźrzał  z  piekła  rotę,  kiedy  sie  ruszyła  
A  po  światu  szyroko  wnet  sie  rozproszyła,
Nie  inaczej,  by  wilcy,  drapając  owieczki,
Tak  iż  ktorą  popadli,  nie  miała  ucieczki.
Jedny  w  głębokościach  wod  okrutnie  topili,
A  dziwnie  je  mordując  rozlicznie  tracili,
Z  drzewy  je  podrębując,  z  domy  zapalając,
Z  wozmi,  z  końmi  z  wysokich  gor  je  przewracając.
A  kto  się  kędy  wymknął,  to  srodze  łapali
A  onej  okrutnicy  za  więźnie  dawali,
Ktora  na  ktorą  stronę  gdy  machnęła  kosą,  
Toś  uźrzał,  jako  snopie  na  kupę  je  niosą.
Drugie  też  omijała  poglądając  srodze:
Podobno  ty,  co  wiernie  dufali  o  Bodze,
A  ktorym  był  jeszcze  czas  podobno  nie  przyszedł.
Ale  patrząc,  przed  strachem  przedsię  był  każdy  medł.  
Bo  to  sobie  chowała  jeszcze  na  po  chwili,
Abowiem  i  z  tych  każdy  z  czasem  głowkę  schyli.

Jął  narzekać  młodzieniec:  "O,  zły  marny  świecie!
Jakoż  ta  twa  omyłka  ty  nędzniki  gniecie,
Ktorzy  tobie  snadź  więcej  niż  Bogu  dufali,  
A  omylną  nadzieję  w  tobie  pokładali.
O,  nędzna  obłudności,  o,  nadziejo  łżywa!
Jakaż  tu  jest  twa  sprawa  omylna,  fałszywa.
Rownie  by  czaczkiem  dzieci,  tak  nas  wszytki  łudzisz,
A  w  tym  nędznym  żywocie,  jedno  darmo  trudzisz.  
Widzę,  jako  sie  wszyscy  omylnie  mieszają,
A  na  cieniuczkiej  nici  sprawy  swe  wieszają,
Używając  niewczasow  a  dziwnych  trudności,
Aby  jedno  posiedli  ty  świeckie  marności.
Ni  wstydu,  ni  bojaźni  przed  oczyma  mając,  
Jedno  marną  paszczękę  sobie  nadymając,
Nic  nie  mając  na  pieczy  tej  przyszłej  srogości,
Ktora  na  wszytki  przyć  ma  bez  wszej  omylności.
A  jeszcze  to  nagorsza,  by  już  raz  odcirpieć,
Ale  słyszę,  iż  potym  snadź  już  na  wieki  być  
W  srogich  mękach,  jeśli  kto  tu  bez  łaski  Bożej
Pod  tę  kosę  okrutną  głowę  swą  podłoży.
O,  nędzny  nasz  żywocie,  marna  bańko  śklana,
Co  sie  tu  zawżdy  błyszczy  jako  malowana,
Ktora  maluczkim  wiatrem  zachwiawszy  sie  spada,
A  potym  w  marnym  śmieciu  już  na  wieki  siada!
Piękna  farba  na  wirzchu,  wewnątrz  gorzkość  przykra,
Tak  to  na  nas  zakryta,  samołowka  chytra.
Rownie  gdy  jako  kwiatek  zakwitnie  w  południe,
Więc  tu  nadobnie  pachnie  i  patrzyć  nań  cudnie,
Ali  uźrzysz  po  chwili,  uschnąwszy  sie  jeży,
A  z  marnemi  śmieciami  potłoczony  leży.
Takżeć  i  my  nędznicy  pięknie  sie  świecimy,
Jako  kwiatki  na  polu,  gdy  sie  ubierzemy.
Patrzajże  go  po  chwili,  a  on  farbę  mieni,
Niedawno  był  rumiany,  a  już  sie  zieleni.
Jako  ona  marnica  przykro  machnie  kosą,
Alić  nas  jako  snopie  do  stodoły  niosą.
Owa  krotka  rozprawa  tu  nasze  mieszkanie,
A  na  tym  nędznym  morzu  to  pielgrzymowanie
Jest  jako  dym  przy  ogniu,  gdy  sie  troszkę  świeci
A  potym  sie  jako  mgła  po  wiatru  rozleci.
Rano  kwitnął,  a  wieczor  żaby  po  nim  skaczą,
Wrony  klują,  kokoszy  rozgrzebając  gdaczą.

O,  mizerna  śklenico  na  poły  stłuczona,
Ktora  masz  być  po  chwili  we  błoto  wrzucona!  
I  czymże  sie  masz  pysznić,  jakaż  twoja  chłuba,  
Jeśli  złoto,  pieniądze,  jeśli  droga  szuba?
Weźrzy-ż  w  swoj  krys,  długo-li  w  tym  sie  chłubić  będziesz,
Wnet  po  chwili  w  tarcice  w  karwatce  usiędziesz.
Coż  ci  pomogło  srebro,  coż  pomogło  złoto,
Coć  już  teraz  nie  stoi  i  za  marne  błoto?
Kiedy  cie  mizerna  śmierć  tak  chlusnęła  kosą,
Leżysz  w  nędznej  koszuli,  a  to  inszy  niosą.
Już  oni  twoi  słudzy  teraz  cie  dzwigają,
Jako  onego  karwu,  co  go  łupić  mają.
Już  miasto  muszkatełły  w  gardnoć  smołę  leją.
Więc  rzkomo  jedni  płaczą,  a  drudzy  sie  śmieją,
Powiedając:  "Złyć  też  był,  niechaj  z  Bogiem  idzie.  
Owa  nam  gdy  ten  młodszy  na  lepsze  wynidzie".
Gdzież  ony  twoje  zamki  i  gdzież  oni  kmiecie?
Już  do  nich  nie  pojedziesz  do  roboty  lecie!
Gdzież  ony  wirydarze  a  gdzież  ony  sadki,
Coś  sie  po  nich  przechadzał,  a  za  tobą  dziatki,  
Urywając  po  kwiatku,  ktory  cudnie  pachnął?
Szpetnie  cie  ten  majeran  po  zawojku  machnął,
Że  leżysz  jako  drewno;  i  wonia  nie  cudna
Zalatuje  od  ciebie,  i  twarz  barzo  brudna.
Już,  byś  w  rożanej  wodce  tak  i  wszytek  pływał,  
Nie  pomożeć;  byś  sie  i  balsamem  umywał!
O,  mizerny  żywocie,  o  ,  nieszczęsna  chwilo!
I  czymże  sie  masz  chłubić,  marna,  nędzna  wiło,
Bujając  po  tym  świecie  jako  paw,  gdy  pierze
Tu  ku  pięknemu  słońcu  nadobnie  rozszyrzy,  
A  potym  go  wnet  uźrzysz  odartego  marnie.
Jeden  mięso  obraca,  drugi  pierze  garnie.
O,  nędzny  świecki  pawie!  I  z  mięsem,  i  z  piory
Już  leżysz  oskubiony,  drudzy  cie  drą  z  skory.
A  ty  sie  nic  nie  czujesz,  a  piorki  twojemi  
Dawno  sie  już  przystroił,  nieboże,  kto  iny.

A  wszakoż  gdy  poźrzemy  tu  po  wszytkim  świecie,
Patrz  na  każdego  sprawy  tak  zimie  jak  lecie,
Iż  żaden  nic  nie  myśli,  cożkolwiek  sprawuje,
Aby  dłużej  żyw  nie  był,  niż  sie  to  zepsuje.  
Pod  okrutne  kamienie  olszowy  pal  bije,
Powieda,  iż  do  sta  lat  to  w  ziemi  nie  zgnije.
Będzie  przecieś  przewracał,  jeśli  nie  czyrwiwa,
Kiedy  już  pod  jaki  gmach  podkładana  bywa.
Każe  biel  ociasować,  by  jedno  drżeń  został
A  on  takim  i  czterzem  podobno  by  sprostał.
Każe  mocno  na  teble  bić,  by  sie  nie  chwiało,
Da-li  Bog,  to  do  sta  lat  iście  będzie  stało.
A  samego  do  roku  czasem  ledwe  będzie;
Przecieś  ledwe  na  palec,  co  na  niej  osiędzie.
Więc  gonty  sosnowemi  pobijać  nie  każe,
A  drugie  więc  olejem  albo  mazią  maże.
A  rynna  modrzewiowa  pewnie  aby  była,
Bowiemby  ta  jodłowa  barzo  prędko  zgniła.
Patrzajże  potym  pana,  a  on  wirzch  gotuje,
Już  grzbietem  od  północy  tarcicę  hebluje.
Jużechmy  doprawili  budowania  swego,
Dłużej  będzie  przeciesi  niż  pana  naszego.
A  podobno  i  on  gont,  chociaj  był  sosnowy,
Cochmy  im  kryć  nie  chcieli,  dłużej  będzie  zdrowy.

O,  wszechmogący  Panie,  toć  mi  żal  tych  ludzi,
Co  je  to  ten  marny  świat  tak  wszetecznie  łudzi,
Iż  na  to  nic  nie  myślą,  gdy  ta  pani  kosą
Machnie  na  ktorą  stronę,  wnet  ich  dosyć  niosą.
A  wżdy  na  żądnej  pieczy  nic  tego  nie  mają,
Jako  ine  źwirzęta,  tak  sobie  bujają.
A  ku  memu  więtszemu  jeszcze  frasunkowi,
Co  to  jest  bych  zrozumiał,  nikt  właśnie  nie  powie".
Poźrzał  nędznik  na  stronę,  ano  sie  cień  rusza,
Toż  dopiro  na  poły  wstąpiła  weń  dusza.
Obeźrzy  sie:  pod  drzewem  ano  piękna  pani
Stoi  za  nim  z  czarnego  kamienia  książkami,
Pilno  coś  na  nich  pisząc,  terminuje  sobie.
Myśli  co  rzec  nieborak,  stojąc  sie  w  łeb  skrobie.
Ostraszywszy  sie  rzekł  k  niej:  "Wiem,  iż  święta  pani,
Podobno  sie  dziwujesz,  co  świat  czyni  z  nami.
Bo  jako  znam,  musisz  być  nie  z  naszego  kraju;
Bo  jeśliże  z  nieba,  tedy  pewnie  z  raju.
Bo  i  twarz,  i  postawa  jawnie  okazuje,  
Iż  cie  ten  strach  nie  rusza,  co  marnie  świat  psuje".

rzekła  pani  nadobnie:  "I  ja,  ktoś  jest,  nie  wiem,
Ale  ocz  mie  słusznego  spytasz,  tedyć  powiem.
Bo  widzę,  żeś  trwożliwy,  patrząc  na  ty  dziwy,
Iż  tu  leży  nie  jeden,  co  wczora  był  żywy.  
A  krole  ni  książęta  nie  wydrą  sie  z  tego,
By  był  mocarz  nawiętszy,  każdy  skoczy  psiego."

Rzekł  młodzieniec:  Ach,  moja  pani  święta,  miła,
Szczęsna  mnie  to  potkała  w  mym  frasunku  chwila,
Iż  sie  mam  z  kim  namowić  a  z  twej  obietnice  
Już  widzę,  myśli  moje  nie  pojdą  na  nice.
Jam  jest,  jako  mie  widzisz,  człowiek  świata  tego,
Ktory  już  dawno  szukam,  co  jest  przystojnego,
Abych  tu  żył  poczciwie  w  takich  omylnościach,
Gdyż  widzę  świat  fałszywy  w  dziwnych  przewrotnościach.  
Rozno  mie  Epikurus,  a  Minerwa  rozno
Uczyli  dziwnych  rzeczy,  żem  tak  został  prożno.
Wszakoż  Minerwa  święta  ta  mi  drog  dodała
Dosyć  słusznych,  na  czym  sie  moja  myśl  wieszała.
Takżeć  Anaksagoras,  także  i  Sokrates  
Uczyli  mie  nadobnie,  zacz  im  mille  grates.
Ale  żem  teraz  przypadł  na  ty  nowe  rzeczy,
Ktorych  nigdy  moja  myśl  nie  miała  na  pieczy,
Proszę  cie,  moja  pani,  wywiedźże  mie  z  tego,
A  daj  mi  znać  przezwisko  imienia  swojego".  

Rzekła  pani:  "Jam-ci  jest  ona  Pallas  dawna,
Ktoram  tu  po  ty  czasy  zawżdy  była  sławna.
I  za  to  mie  też  ludzie  tak  byli  obrali:
Tu  rozumem  szafować,  ten  mi  urząd  dali."

Rzekł  młodzieniec:  "O,  pani,  słychałem  ia  o  tym,
Co  ono  powiedali  o  jabłuszku  złotym,
Co  spadło  Parysowi  z  nieba,  i  głos  słyszał,
By  je  co  napiękniejszej  miedzy  trzemi  oddał.
Gdzieś  ty  też  miedzy  nimi  w  ten  czas  jedna  była
A  twoj  rozum,  uroda  to  tobie  sprawiła,
Iż  cie  był  miedzy  wszemi  napiękniejszą  obrał
A  ten  tak  zacny  klenot  iście  właśnie  oddał.
A  tu  mnie  też  przyniosło  teraz  szczęście  moje,
Iż  w  swej  zmieszanej  myśli  widzę  oczy  twoje.
I  rozumiem,  że  jaką  wżdy  pociechę  znajdę,
Jeśli  z  tobą  na  dalsze  gdy  rozmowy  zajdę."

Rzekła  Pallas:  "Nie  mnieć  to  onego  jabłuszka
Było  dano,  wzięłać  je  ona  pani  duszka
Wenus  chytra,  co  ten  świat  marny  dziwnie  zwodzi
A  barzo  mu  niemało  swemi  foszki  szkodzi.
Ale  już  i  z  jabłuszkiem,  jako  sie  jej  widzi,
Ona  jako  poczęła,  już  niechaj  świat  szydzi.
Ale  ja  świętą  prawdą  muszę  sie  obchodzić,
Jakom  zwykła,  bo  nie  chcę  ni  w  czym  światu  szkodzić.
Gdy  fałsz  jest  wielki  szkodnik  na  świecie  od  wieka,
A  ten  najwięcej  zelży  każdego  człowieka.
A  tak  na  czas  odejdźwa  sam  na  pokoj  mało.
Boć  sie  w  głowie  z  tych  strachow  będzie  co  mieszało".
I  siedli  pod  cyprysem  nadobnie  pachniącym,
I  wdzięczny  cień  od  siebie  wszędzie  padającym.
Rzekła  potym:  "Widzę  ja,  żeś  sie  tym  sfrasował
A  dobrą  myśl  na  poły  sobieś  już  popsował,
Iż  widzisz,  że  sie  walą  krole  i  książęta
A  szyroko  ta  marna  sieć  na  nie  rozpięta
A  iż  im  nie  pomogą  ni  mocy,  ni  zamki,
Wszyscy  sie  marnie  tłuką  jako  nędzne  śklanki.
To  cie  też  widzę  rusza,  iż  śmierci  rozliczne
Tak  haniebnie  mordują  ty  narody  śliczne.
A  to  więcej,  że  sie  w  tym  przedsię  nikt  nie  baczy.  
Każdy,  by  wiecznie  żyć  miał,  tuszyć  sobie  raczy.

Słychałeś-li  ty  kiedy,  gdy  Pan  Bog  człowieka
Pirwszego  w  raju  stworzył  za  starego  wieka,
Na  wielu  go  był  rzeczach  ku  swej  wielmożności
Stworzyć  raczył  w  przypadkoch,  ale  nie  w  istności.  
Bo  iż  sam  wiecznie  żywie,  miał  być  nieśmiertelny,
Jeśli  mu  był  prawie  w  powinnościach  wierny.
Miał  być  święty,  niewinny,  a  cnotami  swemi,
Miał  sie  prawie  porownać  z  anjoły  świętymi.

Ale  tu,  coś  ją  widział,  ta  piekielna  rota,  
Tać  go  prawie  przywiodła  do  tego  kłopota.
Bo  wszytko  to,  co  widzisz,  też  byli  anjeli
A  wielką  zacność  w  niebie  w  swoich  staniech  mieli.
Ale  prze  ich  niewiarę  marnie  są  strąceni
A  w  piekielnych  ciemnościach  wiecznie  osądzeni.  
A  gdy  potym  uźrzeli  człowieka  onego,
Iż  przyszedł  w  wielką  łaskę  do  Pana  swojego,
Z  onych  go  powinności  poczciwych  uwiedli,  
A  w  wieczny  błąd  pospołu  i  z  sobą  przywiedli,
Że  stracił  niebożątko  łaskę  Pana  swego.  
Kiedy  w  raju  przestąpił  przykazanie  jego,  
Tamże  mu  już  odpadła  ona  świątość  jego,
Tamże  go  już  uczynił  wiecznie  śmiertelnego.
Nic  przy  nim  nie  zostało,  jedno  marna  chciwość,
Gdyż  jawnie  w  każdym  widzisz  taką  pożądliwość,  
Iż  nie  dba  nic  o  cnotę,  nie  lęka  sie  śmierci,
Choć  sie  tuż  ustawicznie  przed  oczyma  wierci.
Tamże  ji  już  podał  w  moc  onej  sprosnej  rocie,
Jako  widzisz,  w  jakim  jest  przed  nimi  kłopocie.
Acz  potym  snadź  niektorym  był  drogę  wskazał,
Iż  ich  wiele  z  tej  roty  rejestrow  wymazał,
O  ktore  sie  i  teraz  widzisz  nie  śmie  kusić;
Bo  słyszę,  iż  z  tym  Panem  źle  tam  dzwonka  ruszyć.
Acz-em  ja  w  jego  sprawach  nie  wiele  bywała,
Alem  o  jego  mocy  niemało  słychała.

A  toć  jest  ta  przyczyna,  iż  tą  kosą  marnie
Ta  sprosna  okrutnica  wszytki  stany  garnie,
Ktorej  ani  żadny  krol,  ani  żadne  książę,  
Już  sie  wydrzeć  nie  może;  wszytki  marnie  wiąże.  
By  sie  w  skałę  zakopał,  by  pod  niebem  latał,  
Pewnie  przed  nią  nogami  padszy,  będzie  trzpiatał.  
Bo  na  zachod  i  na  wschod  szpetnie  macha  kosą
A  gdy  namniej  dosięże,  wnet  każdego  niosą.
Gdzie  sie  podział  Herkules,  co  sie  z  smoki  łomił,
Albo  on  srogi  Hektor,  co  sie  z  Greki  gonił?
Albo  on  Salomon  mocny,  co  obalał  sklepy,
Tysiącmi  ludzi  pobił,  chociaj  już  był  ślepy?
Albo  on  Aleksander,  co  wszem  światem  władał,
A  okrutne  narody  możnością  posiadał?
Albo  oni  Rzymianie,  co  swemi  sprawami
Posiadali  dziwnie  świat  i  z  jego  hetmany?
Albo  inszy  mocarze  z  swemi  możnościami?
Padali  pod  tą  kosą  tuż  przed  jej  nogami,
Ktorzy  światem  od  morza  do  morza  władali,
Aż  pod  niebo  sławy  swej  głosy  podawali.
Albo  oni  mędrcowie  z  dziwnemi  głowami,
Co  latali  pod  niebem  swemi  rozmowami.
Wszytko  to  ona  snadnie  przedysputowała,
Chociaj  onej  loiki  namniej  nie  umiała.
Ni  zacz  tu  grammatyka,  ni  zacz  retoryka,
Snadnie  tą  kosą  zwalczy  każdego  nędznika.
Więc  nie  patrzy  na  stany,  ani  na  młodości,
Wszytko  zawżdy  za  rowno  u  jej  ślachetności.

Patrz-że  na  ty  błazenki,  gdy  po  światu  chodzą,  
Jako  małpy  taki  śmiech  w  niebie  świętym  płodzą.
Kiedy  tu  nic  nie  baczą  na  ty  omylności,
A  przedsię  światem  kręcą  w  okrutnej  chciwości,
Jakoby  już  na  wieki  tu  panować  mieli.
Wierzę,  żeć  już  na  poły  drudzy  poszaleli.  
Gdy  bija  fundamenty,  gdy  wieże  stawiają,
Przysięgliby,  iż  wiecznie  tu  panować  mają.
Gdy  kopią  granice,  ziemię  rozmierzają,
Czasem  sie  o  mały  tes  marnie  zabijają.
Zyskałeś  tu  nędzniku  tej  granice  cudnie,  
Jużeś  sobie  odmierzył  nosem  na  południe.
O,  nędzna  marna  ziemio!  czemuż  nas  tak  łudzisz?
Ty  mizerne  nędzniki,  przecz  tak  marnie  trudzisz!?
Ale  ziemia  nie  krzywa,  sam  sobie  krzyw  każdy,
Iż  na  przyszłe  przypadki  nie  pamięta  zawżdy.  
Izażby  sie  nie  lepiej  poczciwie  ugodzić,
Niżli  ciału,  i  sławie,  i  duszy  zaszkodzić.
Gdyż  wszytko  jako  błoto  po  śmierci  zostanie,
Jedno  nędzna  koszula  ta  sie  nam  dostanie.
A  to  w  niwecz,  iż  sława  rozleci  sie  wszędzie,  
Głośno  krzycząc  jako  kur,  gdy  śpiewa  na  grzędzie.
A  to  ktemu  sumienie  i  po  śmierci  gryzie,
Miałyć  by  nam  omierznąć  tego  świata  bryże.
A  drudzy  więc  rozumy  kryślają  po  niebie.
Ano  sie  wszytko  kręci,  wszytko  we  łbie  grzebie.  
Chcą  wiedzieć  wszytki  sprawy,  co  Bog  w  swej  skrytości
Dziwnie  z  dawna  postawił  w  wielkiej  tajemności.
A  wżdy  żadny  nie  zgadnie  nigdy  z  almanachu,
Kiedy  go  śmierć  zawoła:  "Hajwoć  panie  brachu".
O  nieszczęsna  szczebiotko,  ocz  sie  ty  nie  kusisz!?
Ale,  byś  wlazł  pod  obłok,  przedsię  upaść  musisz.
Lecz  gdybyś  otarł  oczy  aż  do  prawdy  prawie,
Mogłbyś  sie  podziwować  dziwnej  Boskiej  sprawie.
A  coć  sie  tu  zda  dobrze,  mogłbyś  czasem  ganić,
A  coć  sie  nie  podoba,  mogłby  sie  tym  bawić.

A  tak  ten  ludzki  narod  prawie  jako  pęcherz
Lekki  wiatrem  nadęty,  a  palcem  weń  uderz,  
Alić  już  w  nim  nic  nie  masz,  alić  barzo  snadnie,  
Skoro  sie  ocz  uderzy,  na  poły  rozpadnie.  
Tam  im  ona  fortuna,  co  na  kole  stoi,
Jako  inym  motylem  po  swej  myśli  broi.
A  snadź  każdy,  gdyby  sie  w  tym  obaczył  prawie,
Mało  by  sie  rozkochał  w  tej  obłudnej  sprawie.
Ktorą  po  wszytki  czasy  za  żywota  tego
Z  wielką  pracą  wieść  musi  do  wieku  swojego.

A  jeśli  chcesz  obaczyć  od  początku  prawie,  
Jakiej  jest  nędze  dosyć  w  jego  każdej  sprawie,  
Wspomni  sobie  na  pirwszy  gmach  mieszkania  jego,  
Gdy  bywa  w  sklepie  zamknion  brzucha  śmierdzącego.
Co  tam  ma  za  rozkoszy,  to  obaczyć  możesz.
Acz  wiem,  że  w  tych  przygodach  nic  mu  nie  pomożesz.
Wnet  kiedy  sie  urodzi,  łzami  sie  obleje;
Znać  przed  strachem,  że  mu  już  przyrodzenie  mdleje
Puścić  sie  na  to  morze  świata  obłędnego.
Co  snadź  i  z  marynarza  poznasz  mizernego,
Iż  kiedy  sie  na  morze  ma  srogie  odepchnąć,
Musi  pewnie  zapłakać,  albo  przykro  westchnąć,
Wspominając  przypadki  morza  burzliwego,
Więc  i  ony  przygody  na  wszem  dziwne  jego:
Jako  Scylla  okrutnie  okręty  rozbija,
A  szczęśliwy  Karybdym  kiedy  kto  omija.

O,  nieszczęsnaż  to  Scylla  a  Karybdys  srogi,
Gdy  sie  na  świat  urodzi  człowieczek  ubogi.
A  snadź  jeszcze  wnet  z  przodku,  już  w  niewoli  chodzi,  
Bo  mu  wnet  być  w  więzieniu,  skoro  sie  urodził.
Szpetnie  go  pieluchami,  krajkami  ściągają,
Choć  jeszcze  nic  nie  zbroił,  a  już  więźnia  mają,
Znak  dawając,  iż  choć  sie  tu  wolnie  rodzimy,
Przedsię  jednak  pod  jarzmem  do  śmierci  chodzimy.  
Gdyż  nie  jest  żaden  mocarz,  aby  prawa  swego
Nie  musiał  nieść  na  sobie  zawżdy  powinnego.
A  zaż  go  świat  nie  wikle  dziwnemi  sprawami.
Nie  inaczej  by  więźnia?  Zeznamy  to  sami.
Bowiem  miłe  łakomstwo  ma  tak  mocne  pęto,  
Iż  musi  być  w  niewoli  dla  niego  i  w  święto.
Bo  kto  sobie  myśli  zwiąże,  to  niewolnik  prawy,
Gdyż  po  swej  woli  nie  ma  nigdy  żadnej  sprawy.
Jedno  gdzie  czas  przytoczy,  tu  sie  tułać  musi
A  dla  nędznych  pożytkow  o  wszytko  sie  kusi.  

Patrzże:  ine  źwirzątko  skoro  sie  urodzi,
Natychmiast  z  przyrodzenia  o  swej  mocy  chodzi.
A  nasz  pan  aż  ledwo  w  rok,  i  to  aż  z  nauki,
A  przy  tej  grammatyce  częste  będą  puki.
Potrze  sobie  kolana  a  potłucze  czoło,  
Bo  sie  musi  zatoczyć  przy  nim  nie  raz  w  koło.
A  gdy  mało  podroście,  wnet  wojt  nad  nim  stoi
Z  brzeźiny,  a  pan  młody  barzo  sie  go  boi.
Siecze  ociec,  siecze  żak,  więc  też  pani  matka
Chce  też  uczyć  swoich  praw,  dobije  ostatka.  

Abowiem  jeśliże  wczas  nie  złomisz  młodości,
Wierz  mi,  iście  zapłaczesz  nad  nią  ku  starości.
Bo  więc  owy  pieszczotki,  co  je  wymyślają,
Na  wiele  złego  dziatki  potym  przyprawiają.
Kocha  sie  pani  matka,  kiedy  więc  knafliktow
Nawiesza  u  pąnięcia,  naszyje  bryżykow,
Upstrzy  je  jako  prosię,  bo  tak  z  młodu  bywa
Też  piękne,  przekobiałe;  potym  w  błocie  pływa.
Bo  więc  panu  młodemu  zawżdy  sie  chce  tego,
Gdzie  wziąć,  tu  wziąć,  by  nigdy  nie  odmieniał  pstrego.
A  kiedy  sie  pstrociny  pomażą  na  cnocie,
To  więc  tez  jako  prosię  ulega  we  błocie.

O,  marni  rodzicowie,  co  jedno  patrzycie,
Aby  ciało  bujało,  a  nic  nie  baczycie,  
Iżby  pilniej  potrzeba  umysł  upstrzyć  cnotą!  
A  toby  prawie  mogł  zwać  subtylną  robotą!
Abowiem  to  piękny  stroj,  gdy  kto  cnocie  godzi,
Ba,  chociaj  i  z  płoskonek  w  swej  robocie  chodzi.
Umieć  to  i  źwierzątko  i  ptaszek  na  gniaździe,
Iż  tym  dziatki  okrywa,  gdzie  cokolwiek  znajdzie.
Ale  mu  przyrodzenia  odmienić  nie  umie;
Tego  go  jedno  uczy,  co  samo  rozumie.
Ale  człowiek,  gdyż  go  Pan  obdarzył  baczeniem,
Ma  swe  dziatki  sprawować  roztropnym  ćwiczeniem,
Aby  Bogu  i  ludziom  potym  godny  były,
A  pustopas  swowolnie  nigdy  nie  chodziły.
Bo  z  młodu  jako  witkę  krzywo  albo  proście
Postawisz,  to  już  więc  tak  do  starości  roście;
Ale  gdy  podprochnieje,  trudni  ją  już  kręcić,
Bobyś  już  i  z  korzenia  musiał  wszytko  stręcić.
Abowiem  gdy  sie  z  młodu  co  w  głowie  zamiesza,
Już  więc  tam  z  trudna  ma  być  rada  kiedy  insza.
Gdyż  wiele  marny  zwyczaj  złomi  przyrodzenia,
Zwłaszcza,  ktory  tak  roście  bez  waszego  ćwiczenia.

A  tak  poczciwy  rodzic  niechaj  na  to  godzi,
Aby  w  grozie  wychował  dziatki  poki  młodzi.
Gdyż  to  czynią  źwirzęta  i  bestyje  srogie,
Złomiwszy  przyrodzenie,  podawając  rogi
Pod  słuszne  posłuszeństwo,  co  ćwiczenie  czyni.  
Bo  swawola  podobna  ku  plugawej  świni,
Co  nie  myśli  ni  o  czym,  ni  o  żadnej  cnocie,
Kiloby  sie  po  woli  kąpała  we  błocie,
A  z  onego  pięknego  dawnego  nałogu,
Aby  potym  po  uszy  wlazła  do  barłogu.  
Gdyż  nie  jest  nic  młodości  więcej  szkodliwego,
Jedno  swawolnie  chodzić  za  wieku  swojego.
Gdyż  nasze  przyrodzenie  tak  sie  z  nami  lągnie,
Iże  więcej  ku  złemu,  niż  k  dobremu,  ciągnie.
A  jako  ostrogami  u  dobrego  jeźdźca,  
Tak  tego  swawolnego  trzeba  ćwiczyć  źrzebca,
By  na  starość  nie  miotał,  a  w  uździe  krygowej
Niechaj  chodzi,  a  mieć  nań  zawżdy  munsztuk  nowy.
Gdyż  nam  do  miłej  cnoty  barzo  ciasna  droga,
Ktora  jedno  ta  sama  prowadzi  do  Boga.  
Ta  ponuro  nie  chodzi,  patrzy  w  niebo  zawżdy
A  tą  jedno  nadobnie  ozdobi  sie  każdy.
Bowiem  ona  niecnota  gościniec  utarła
Szyroko  do  swych  dworow  i  wrota  otwarła.
A  prawie  jako  z  gory  k  niej  sie  koła  toczą;  
Ale  sie  im  popadać,  niż  przez  prog  przeskoczą.

A  tak  toć  jest  pieszczota,  toć  jest  miłość  prawa,
Gdzie  około  młodości  na  wszem  dobra  sprawa.
Gdyż  nasz  rozum  potrzeba  cnotą  fastrzygować,
Bo  gdzie  tej  nie  dostanie,  trudno  ji  bramować.  
Bo  kiedy  sie  pocznie  proć,  byś  ji  dratwą  zszywał,
Już  taki  po  swej  woli  zawżdy  będzie  pływał.
Bo  jako  go  wychowasz,  także  go  mieć  będziesz,
Ale  wierz  mi,  niewdzięczną  piosnkę  z  nim  zagędziesz.
Patrz,  młodość  gdy  podrasta,  nic  swawolniejszego
Nie  może  być  na  świecie,  ni  uporniejszego.  
Zwłaszcza  gdy  zwyczaj  weźmie  z  towarzystwa  złego,  
Już  ją  trudno  powściągnąć  z  nałogu  zwykłego.  
Bo  aczbyć  z  nim  chciał  mowić  też  co  statecznego,
Prożno,  bo  sie  myśl  wierci  zawżdy  do  onego,
Czemu  sie  już  przyuczył,  to  mu  czwała  w  głowie;
Rad  by  i  tam  przeleciał,  nic  mu  po  twej  mowie.
Bo  to  jest  wiek  dziwny,  iż  sie  nikt  z  tej  sprawy,
Ani  słusznie  obaczy,  ani  sie  wyprawi.
Już  tam  nic  guz,  ani  śmierć,  ni  żadna  przygoda;
Tak  więc  marnie  swawola  płynie  jako  woda;
Ktora  gdy  wielkim  gwałtem  złomiona  nie  będzie,
Pewnie  jako  trucina  rozpłynie  sie  wszędzie.
Patrzajże  tu,  moj  bracie,  tej  ludzkiej  natury,
Jako  o  niej  ze  wszech  stron  wszędy  szpetne  chmury.
A  chocia-ć  sie  nadobnie  z  wirzchu  przebłyskawa,
Ale  patrzaj,  co  za  grom  tam  wewnątrz  zostawa.

Patrzajże  już  więc  potym,  gdy  młodość  podroście,  
Jacy  zawżdy  harcują  około  niej  goście.  
Bo  sie  więc  już  wszytko  dziwno  wierci  w  głowie,  
Poznać  to  i  z  postawy,  poznać  i  po  mowie.
Wnet  jeden  chce  do  Rzyma,  drugi  do  Francyjej;
A  źle  by  też  nam  minąć  Padwy,  Wenecyjej!
Więc  Ferarz,  Neapolis,  to  nam  wszytko  w  drogę,
Medyjolan  i  Paryż;  prawie  to  rzec  mogę.
Więc  sie  jedni  chcą  uczyć,  miedzy  knechty  drudzy,
Rozmaici  wnet  będą  w  tych  rozgrywkoch  słudzy.
To  już  goni  koguta,  ogon  mu  wyskubie,
Pioro  zatknie  za  czapkę  tu  prawie  na  czubie.
Powieda  iż  knechtowie  taką  barwę  mają.
Pan  ociec  z  panią  matką,  patrząc  sie,  kochają,
Tuszą  sobie  zapewne,  iż  z  pana  młodego,
Coć  iście  w  krotkim  czesie  będzie  osobnego.
A  on  sukniej  szanuje,  więc  siodło  wyciera,  
A  gdzieby  co  pochwycić  po  kąciech  poziera.
Ociec  workow  potrząsa,  przebiera  bochnary,
Bo  podobno  płatniejsze  tam  będą  talary.
A  matka  z  nabielniego  wlecze  też  co  może:
"Jedno  nic  nie  powiedaj  przed  ojcem,  nieboże.  
Boćby  nie  dał  tak  wiele,  gdyby  o  tym  wiedział,
A  ty  to  dla  przygody  będziesz  z  osobna  miał".
Także  jeden  przed  drugim  sobie  ukradają,
Aż  więc  potym  obadwa  czasem  nic  nie  mają.
Pan  młody  już  sie  wlecze,  a  czasem  w  piwnicy  
Damy  sie  więc  pasować,  nie  włocząc  sie  wszyscy.
Wszakoż  około  niego  cożkolwiek  sie  zstanie,
Chociaj  sie  precz  powlecze,  choć  doma  zostanie,
Długo  tu  już  spokojna  głowa  nie  może  być,
Zawżdy,  by  młode  piwo,  musi  sie  w  niej  kręcić:  
Rozmaite  kłopoty,  rozliczne  przygody,
Bo  to  czas  podeźrzany  a  nigdy  bez  szkody.
Za  tymi  chodzą  burdy,  rozterki  a  guzy,
Za  tymi  scyjatyki,  pleury,  francuzy.
A  nie  wiem,  by  co  było  na  wszem  tak  trudnego,  
Co  by  sie  nie  kusiło  o  wielmożność  jego.

Więc  drugi  nad  księgami  rzkomo  przepieruje,
Chce  sokoły  zalecić,  więc  rozum  szychtuje.
Ale  podobno  rychlej  pojdziemy  sowiego,
Ktora  gdy  chce  wylecieć  do  słońca  jasnego,  
Tedy  on  jej  chmurny  wzrok  snadnie  blask  zagadnie,
Co  chciała  wzgorę  bujać,  wnet  w  szelinę  wpadnie.
Owa  już  nam  obojga  niewiele  zostało,
I  pieniędzy  nie  masz  nic  i  rozumu  mało".

Rzekł  młodzieniec  postrachem:  "Ach,  ma  pani  miła,
A  wszakeś  tu  niedawno  ten  rozum  ganiła,
Ktory  podpart  nie  bywa  roztropnym  ćwiczeniem.
A  czymże  go  podeprzeć?  Jedno  nauczeniem.
Bo  gdzie  tego  nie  będzie,  ta  tablica  z  hoła
Naszego  przyrodzenia  zawżdy  będzie  goła".

Rzekła  Pallas:  "Bacz  jedno,  k  czemu  ja  rzecz  wiodę,
Nie  idęć  ja  na  zwadę,  bo  wolę  na  zgodę.
I  ktoż  gani  nauki,  kto  ich  tak  używa,
Iż  z  nich  i  inym  ludziom  pożytecznym  bywa?!
Ale  drudzy  na  skazę  z  pożytkow  sie  ćwiczą,
Nikomu  nic  dobrego,  jedno  sobie  życzą.
Dosyć  jest  poczciwemu,  gdy  o  sobie  radzi,
A  nikomu  szczęściem  swym  nigdy  nic  nie  wadzi.
A  w  poczciwym  żywocie  nie  wykracza  z  miary,
Nie  ruszy  nigdy  cnoty,  strzeże  pilnie  wiary,
Wolności  swej  nie  przeda  za  żadne  pożytki,
Umie  cnotę  pochwalić,  a  poganić  zbytki.
A  wzgorę  pod  obłoki  z  rozumem  nie  lata,
Nie  zabrodzi  głęboko,  a  brzegu  sie  chwata.
Bo  więc  owi,  co  nazbyt  rozumy  harcują,
Barzo  sie  radzi  sami  czasem  przemędrują.
Bo  kto  na  małym  czołnku  nadalej  odpłynie,
Ten  sie  czasem  i  z  głową  narychlej  ochynie.
Ale  kto  sobie  pływa  na  bezpiecznej  łodzi,
Ten  narychlej  do  brzegu,  jako  chce,  ugodzi.

Czyście  to  jest  rozumieć,  kto  sie  sam  rozmierzy  
A  rozeznawszy  swoj  stan,  na  wszem  sobie  wierzy.  
A  zakryśli  granice  swemu  przyrodzeniu,  
Iż  gdy  go  na  co  ciągnie,  ma  to  na  baczeniu,
A  nie  da  sie  mu  uwieść  od  ślachetnej  cnoty.
Dosyć  ta  ma  nauka  poczciwej  roboty.
A  nie  puszcza  sie  na  doł  nigdy  z  gory  głową,
Bo  kto  sie  wda  w  niesłuszne,  szalonym  to  zową.
Niechaj  osieł  je  plewy,  a  da  lutni  pokoj,  
Takież  i  ty,  z  co  cie  jest,  o  tym  zawżdy  rokuj.
A  jeślić  Bog  poszczęści  na  jakim  ćwiczeniu,
Miejże  je  zawżdy,  radzę-ć,  na  pilnym  baczeniu,
Abyś  na  ludzką  szkodę  tego  nie  używał.
Chcesz-li,  byś  w  ten  zacności  za  swych  czasow  pływał,  
Opuść  radszej  na  stronę  docześny  pożytek,
Radszej  zostań  przy  cnocie  a  tą  sie  baw  wszytek.
Uźrzysz,  na  jakiej  sławie  twoj  stan  zawżdy  będzie
I  pożytkow,  ani  wzwiesz,  skąd  ci  więc  przybędzie.

Abowiem  co  jest  sława,  kto  jej  tak  nabywa,  
Jeśli  że  jaka  będzie  nie  barzo  poczciwa,
Sam  za  pasem  na  swoj  grzbiet  prawie  ten  kij  nosi;
A  by  go  uderzono,  ledwe  iż  nie  prosi.
Wszak  widasz  takich  dosyć,  co  sie  w  tym  kochają,
Ubiory  i  postawy  zawżdy  k  temu  mają,  
By  je  miano  za  mądre,  by  sie  tym  sławili,
A  oni  jeszcze  więcej  tym  wszytko  zbłaźnili.
Bo  więc  czasem  w  birecie  albo  w  rewerendzie,
Wierz  mi,  więcej  szaleństwa  niż  rozumu  będzie.
Nie  wszytkoć  to  więc  złoto,  co  sie  owo  błyszczy;  
Niemało  więc  ta  farba  pustych  mieszkow  niszczy.
Bo  śrzodek  będzie  z  miedzi  a  czasem  z  żelaza;
Takżeć  i  w  takich  ludzioch  takaż  bywa  skaza.
Nadobnyć  będzie  kasztan  albo  orzech  włoski,
A  kiedy  ji  rozłupisz,  ali  w  nim  ni  troszki.  
I  ściana  czasem  pięknie  malowana  bywa,
A  kiedy  byś  ją  otarł,  ali  wnet  czyrwiwa.

Takżeć  rozum  na  wszem  by  miał  miewać  ostry  nos,  
Nie  spuszczać  sie  na  farbę,  ani  patrzyć  na  głos,  
Ale  prawie  do  śrzodku  myśl  każdą  przeględać  
A  co  sie  tam  w  niej  toczy  z  daleka  doględać.
Bo  co  to  jest  za  sława  takiego  rozumu,
Ktory  skutku  nie  baczy,  jedno  patrzy  szumu.
Rownie  jakobyś  kozie  pięknie  na  lutni  grał,
A  ona  by  wolała,  byś  jej  kapusty  dał.
Bo  jeśli  dla  tytułów,  albo  dla  pożytkow
Używałbyś  nad  cnotę  w  swym  rozumu  zbytkow,
Jużeś  sie  nasłuchał,  co  ty  tytuły  broją;
Ani  sam  wzwie,  gdy  kogo  w  niewolą  przystroją.
Już  zawżdy  musi  siedzieć  jako  nędznik  iny,
Już  czasy  upatruje,  już  liczy  godziny.
Z  czasem  jeść,  z  czasem  sie  kłaść,  a  nigdy  wolności
Onej  świętej  nie  zażył  nikt  w  tej  omylności.
Bowiem  cnota  dla  siebie,  iście  nie  dla  chwały  
Ma  być  dla  nas  szukana,  bo  ta  zawżdy  gali  
I  powagę,  i  zacność,  i  poczciwą  sławę;
A  wszytko  sie  więc  sporzy,  kto  sie  z  nią  wda  w  sprawę.
Bowiem  człowiek  poczciwy,  choć  wzgorę  nie  lata,
Ktory  też  nisko  nazbyt  brzegu  sie  nie  chwata,
Ozdobiony  cną  sławą  a  cnotą  poczciwą,
Ten  jest  zawżdy  na  placu,  ten  ma  pamięć  żywą.
Gdyż  blasku  nie  potrzeba  przydawać,  gdzie  złoto
Samo  sie  zawżdy  błyszczy,  a  czyrni  sie  błoto.

Jeszcze  sie  więc  takowy  rychlej  zafarbuje,  
Gdy  mu  tego  potrzeba,  a  iż  na  się  czuje,  
Co  by  ludzie  ganili;  więc  mu  trzeba  tego,
Aby  mogł  przecukrować  czym  stanu  swojego.
Aby  nic  nie  baczono  na  onę  przywarę,
Kładzie  co  napiękniejszą,  gdzie  może,  maszkarę.

A  tak  tuchwa  mowiła  o  ludzkiej  młodości,
Jako  sie  przy  niej  kłuszą  dziwne  omylności.
Ale  wierz  mi,  iż  i  on,  co  starszego  wieku,
Czuje,  co  sie  też  dzieje  zawżdy  o  człowieku.
Azaż  go  gospodarstwo  ze  wsząd  nie  dociska:  
Ano  słudzy  wołają,  ano  dziecię  piska.
Ano  i  tu  i  owdzie  wszego  nie  dostaje;
Nie  jeden,  choć  nie  w  oczy,  pocichu  mu  łaje.
Ten  sukniej  a  ten  botow,  a  trzeci  kaptura
Napiera  sie,  wołając;  wnet  tam  w  mieszku  dziura.  
Więc  soli,  więc  i  chleba  czasem  nie  dostanie;
Rzepa  w  dole  sprochniała,  bo  kapało  na  nię.
Kapusta  też  pogniła,  połciła  już  niewiele;
Wierę,  słabe  na  święta  będzie  miał  wesele.
Świnia  kwiczy,  plew  nie  masz,  a  woł  też  ubogi,  
Już  dawno  oskominy  o  płot  ścira  rogi.
Pleśniwy  sie  też  skurczył  i  sierść  na  nim  wstała;
Jakoż  ta  marna  sieczka  dziurawa  nastała!
Trze  grzywę  o  przeworę;  a  pod  nim  chudy  pies;
Obadwa  dawno  suszą,  nie  zrodził  sie  owies.  
Izba  zimna,  drew  nie  masz,  stłukła  sie  siekiera;
Wierę,  nam  snadź  zgłupieje  on  chytry  przechera.
Co  więc  takież  o  inszych  pirwey  przepierował,
Teraz  by  sie  już  wabił,  bo  dawno  przechował.
Uciecze  czasem  z  domu,  chociaj  mu  nie  trzeba,  
Kiedy  mu  już  na  grzanki  nie  dostanie  chleba.

Więc  przydą  wojny,  trwogi;  to  już  nie  dosypiaj.
Ano  nie  masz  na  co  wsieść,  do  lasa  sie  pytaj.
Owa  trzykroć  biedaż  mnie!  Kędy  ją  poczniemy,
Wszędy  dosyć  złej  myśli  z  frasunkiem  najdziemy.  
A  jeśli  jeszcze  k  temu  żona  harda  będzie,
Ta  też  iście  za  uchem  swą  piosnkę  zagędzie.
To  już  tam  jako  piekło  nie  natkane  nigdy,
To  już  tam  zawżdy  burda,  zawżdy  dosyć  krzywdy.
Ano  mamka  z  piestunką  odrapana  chodzi,
Pani  z  krawcem  na  wiotchy  dawno  jarmark  godzi.
Już  tak  wierę  w  żupicy  musisz  nieboraku,
Przechodzić  sie  do  czasu;  źleć  było  w  jarmarku!
A  kto  może  wyliczyć,  co  więc  tych  przypadkow,
Ktore  zawżdy  widamy,  nie  trzeba  nam  świadkow,
Co  sie  i  w  zacnych  domiech  czasem  przetrefują;
Niesmaczne  to  potrawy,  gdzie  ich  nie  cukrują.

A  gdy  jeszcze  zarzucon  będzie  owym  błędem,  
Leda  jakim  nikczemnym  niewolnym  urzędem,  
To  więc,  choć  sie  w  łeb  skrobie,  przedsię  sie  wlec  musi;
Azaż  sie  z  jednej  strony  nędza  oń  więc  kusi?
Owdzie  mu  żal  powagi,  owdzie  niedostaje;
Ano  cześć  w  niedostatku  stoi  więc  za  jaje.
Barzo  sie  z  tej  powagi  śmieją  więc  łotrowie,
Gdy  sie  schodzą  do  rady,  drapiąc  w  łeb  panowie.
Ano  sie  rozum  z  mieszkiem  już  dawno  zgodzili,
Bo  niewiele,  albo  nic,  będzie  w  nich  po  chwili.
A  chociaj  więc  i  rozum  będzie  czasem  znaczny,
Wnet  sie  zatrze  zazdrością,  iż  nie  będzie  smaczny.
Bo  kiedy  więc  na  grzbiecie  sobol  komu  wisi,
Już  tam  rozum  zacniejszy  daleko  niż  lisi.
Ano  by  mogł  drugiego  pana  i  z  sobolem
Czasem  nazwać  cielęciem  a  czasem  i  wołem.

Coż  rozumiesz,  gdy  ten  stan  zasię  ku  starości  
Przydzie  w  takich  omyłkach  a  w  tej  obłędności.  
Gdy  go  jeszcze  pedogra  jako  mroz  przyrazi,
Iż  sie  z  kulą  pobrata,  jeszcze  gorzej  skazi.
Już  sie  młodszym  do  niego  nie  podoba  wszytko,
A  coż  więc  kolwiek  pocznie,  tedy  sie  zda  brzydko.
Ano  mu  ręce  gędą,  zapłynęły  oczy,
Nogi  sie  zataczają,  nie  daleko  skoczy.
Sapi,  chrapie,  a  kaszle,  na  brzuch  sobie  pluje,
A  gdy  kęs  w  gębę  włoży,  puł  godziny  żuje.
Więc  nakłada  na  przodek,  jako  owca  zgonin.  
Ano  przedsię  niesporo,  niedobrze  już  o  nim.
Bo  w  kąciech  dawno  pustki,  wypadły  trzonowe
I  przednie  sie  kołyszą  też  nie  barzo  zdrowe.
Więc  sie  śmieją  łotrowie  wspominając  lata,
Iż  był  czysty  towarzysz  ten  nasz  miły  tata.  
Ale  dziś  albo  zskąpił,  albo  chce  być  hardy,
Nie  dba  nic  o  biesiady,  ani  o  ty  smardy,
Co  jeszcze  używają  z  dobrą  myślą  świata,
Gdyż  mu  wszytko  odjęły  ony  stare  lata.
Pirwej  chodził  chędogo  a  dziś  już  w  jarmarku.  
Wierę,  cie  już  niedługo,  nędzny  nieboraku!
Bo  kiedy  więc  kto  stare  obyczaje  zmieni,
Już  go  też  ledwe  będzie  do  drugiej  jesieni.
A  nie  baczą  łotrowie,  iż  mu  nie  do  tego,
Gdyż  już  musi  nieborak  patrzyć  wczasu  swego.  
Co  mowili,  iż  zhardział,  a  on  leżeć  musi;
Ano  go  scyjatyka  z  dychawicą  dusi.
I  co  mu  po  karwatce,  ano  zimno  w  nogi,
Musi  je  kryć  jarmarkiem  nieborak  ubogi.
Czapka  z  kunich  ogonow  na  głowie,  by  pudło,  
Nie  dba  nic  o  krogulca,  pewnie  woli  szczudło.
Już  nic  nie  dba  o  stroje,  nie  dba  o  pstrociny,
Nalepszy  mu  obercuch  –  dopaść  do  pierzyny.
Abowiem  mu  ta  stoi  za  rodzoną  ciotkę;
A  chociaj  sie  upierzy,  nie  dba  nic  o  szczotkę.  
A  tu  już  bacz  rozkoszy  u  każdego  wieku,
Ktore  muszą  przypadać  każdemu  człowieku.

Acz  są  ine  przypadki,  co  wszytki  frasują  
I  dobra  myśl  i  zdrowie  pospołu  im  psują,  
Jako  dżdże,  śniegi,  grady,  powietrza  morowe.  
Wierz  mi,  iż  ci  i  to  są  kłopoty  gotowe,
Gdyć  sie  przydzie  od  miejsca  do  miejsca  pomykać,
A  czasem  i  do  lasa  musisz  sie  więc  pytać.
Więc  tu  kurzy  w  krzewinie  a  bący  go  jedzą,
A  komorzy  na  czele  we  trzy  rzędy  siedzą.
Sam  sobie  łeb  potłucze  z  nimi  sie  łapając
A  barzo  płocho  siedzi,  by  na  wiosnę  zając.
Nuż  co  inych  przypadkow,  a  kto  by  je  zliczył,
By  sie  też  snadź  nabarziej  w  tej  praktyce  ćwiczył.
Jednemu  z  gorącości  głowa  sie  zawraca,
A  drugi  zaziębionych  piersi  sobie  maca.
Kaszle,  sapi,  krztusi  sie,  krwią  na  ziemię  pluje,
Potarga  sobie  boki,  aż  ich  ledwe  czuje.
Drugie  męczy  kwartana,  a  drugie  pleura;
Owa  gdzie  sie  obrocisz,  tu  zawżdy  w  nich  dziura.
Drugi  szyję  zakrzywił,  drugi  związał  głowę
A  mało  nie  trzeci  dzień  jako  stracił  mowę.
Trzeci  sobie  łopianem  zawinął  goleni;
Ten  już,  aliż  po  chłodzie,  będzie  zdrow  w  jesieni.
Ale  to  rownie  liczyć  jako  owy  wroble,
Kiedy  sie  więc  mieszają  gdzie  na  pustym  gumnie,
Jako  więc  niemocy  dziwnie  przezywają,
Czasem  i  starzy  ludzie  o  nich  nie  słuchają.

A  co  zasię  z  nieszczęścia  przypadłej  przygody
Przychodzi  z  każdej  strony  na  ludzkie  narody!  
Walki,  burdy,  rozterki,  że  sie  hufy  walą,  
Działa  straszno  trzaskają,  a  domy  sie  palą.
Drudzy  toną  na  wodach,  drudzy  w  lesiech  giną;
Azaż  nie  rozmaicie  ty  przygody  słyną?
Lecą  z  koni  na  szyję,  z  gor  sie  wozy  łamią,
Jedni  czasem  nie  wstaną,  drudzy,  idąc  chramią.
Zwirzęta  je  drapią;  a  nagorsze  źwirzę,
Ktore  z  nami  pospołu  w  jednym  gnieździe  gmerze!
A  żadne  nie  jest  sroższe  nad  złego  człowieka,  
Bo  ten  jad  weń  jest  wpuszczon  prawie  tak  od  wieka.
Zaż  jednych  rozbojnicy  na  lesiach  nie  dręczą,
Azaż  drudzy  u  prawa  mało  nie  tak  męczą?
Złodziej  sie  pod  dom  kopa,  drugi  oknem  lezie,
Trzeci  stojąc  za  węgłem,  jeśli  chrapisz,  strzeże.  
Już  ani  brat,  ani  swat,  ni  rodzona  ciotka,
Wszytko  to,  aby  wydrzeć,  drapie  jako  kotka.
Tak  nas  barzo  łakomstwo  wszytki  zwyciężyło,
Że  nam  prawdę  straciło;  bodaj  sie  nie  zbyło!
Przydzie  ksiądz  z  nabożeństwem,  umizga  sie  pięknie,  
Ale  pewnie  ktory  kąt  i  tego  sie  lęknie,
Bo  chociaj  nie  ukradnie,  przedsię  co  wyłudzi;
A  zawżdy  to  szkodliwy  bywał  bic  na  ludzi.

Nuż  łakomstwo,  nuż  pycha,  nuż  gniew,  nuż  zazdrości;
Wierz  mi,  iż  ty  za  febrę  stoją  przypadłości,  
Ktoremi  uciśniona  myśl  barzo  choruje,
A  snadź  więcej  niż  zwirzchnia  niemoc  ciało  psuje.
A  tak  skąd  ją  poczniemy,  prawie  aż  do  wieka
Nie  najdziesz  tak  szczęsnego  na  świecie  człowieka,
Co  by  od  wszech  przypadkow  miał  być  wolen  zawżdy;  
By  krogulec  od  gniazda  musi  boleć  każdy.
Bowiem  myśl,  napojona  rozlicznych  chciwości,
Musi  sie  zawżdy  mienić  w  dziwne  przypadłości.
A  gdy  jeszcze  nałogiem  przystrojona  będzie,
To  już  piosnkę,  ktorą  chce,  po  swej  myśli  gędzie.  

A  tak  dziwnie  ze  wszech  stron  marny  sie  świat  kusi,
Iż  każdy  stan  pod  jego  sidła  upaść  musi.
Jedno  ludzie,  kiedy  śpią  kęs  pokoju  mają;  
I  to  je  pchły  z  muchami  i  przez  sen  kąsają,  
I  sny  na  nie  przychodzą  odkrutnie  straszliwe,
Że  sie  zdadzą  przygody  prawie  jako  żywe.
Że  więc  czasem  od  strachu  zadrży  wszytko  ciało,
Jakoby  i  na  jaw,  co  go  potkać  miało.

Obaczże  ludzki  żywot  od  pirwszej  młodości,
Jakich  jest  pełen  przygod,  jakich  okrutności.
Przeczże  sie  śmierci  lękasz,  chociaj  srogą  widzisz,
A  czemu  tej  kosy  jej  tak  sie  marnie  wstydzisz?
Gdyż  śmierć  pismo  smacznym  snem  wszędzie  zowie  pięknie,
A  kto  ma  myśl  bezpieczną,  nikt  sie  jej  nie  lęknie.  
Gdyż  słyszę,  iż  tam  wierni  dziwną  rozkosz  mają  
A  o  tych  tu  przypadkoch  już  sie  nie  pytają.  
Gdyż  to  jest  ostateczny  wszech  kłopotow  koniec,  
Kiedy  sie  sam  za  siodło  wybodzie  tym  honiec.
Już  tam  ani  żadny  strach,  ni  żadna  przygoda,
Już  zarazem  wszech  roznic  tam  przypadnie  zgoda.
Rownie  jako  marynarz,  gdy  z  morza  srogiego
Przypławi  sie  szczęśliwie  do  portu  swojego  –  
Zwłaszcza  ktory  w  przygodach  niemały  czas  pływał,
A  zawżdy  z  wielkim  strachem  czasow  swych  używał  –  
Już  go  więc  przyjaciele  z  radością  witają,
O  szczęściu,  o  nieszczęściu  jego  sie  pytają.
Już  mu  nowe  odzienie,  już  koszule  niosą,
Ono  z  niego  zdejmując,  co  przypadło  rosą.
Już  go  tu  na  biesiady  sobie  wydzierają;
I  on  i  oni  z  tego  wielką  rozkosz  mają.
Już  chodzi  po  kościelech,  kładąc  na  ofiary,
Tak  jako  o  tym  bywał  pirwej  zwyczaj  stary.
Także  i  ty,  przydziesz  w  ono  towarzystwo,
Ktore  w  niebie  z  radością  tam  cie  czeka  wszystko.  
A  jakie  tam  radości,  o  tym  mowić  trudno,
Bo  sie  tam  wszytko  świeci,  nie  masz  tam  nic  brudno.
A  trudno  by  i  język  wypowiedzieć  to  miał,
Jakie  tam  Bog  radości  wiernym  swym  zgotował".

Potym  rzecze  młodzieniec:  "Moja  miła  pani,  
Toć  dziwnie  ten  marny  świat  prawie  łudzi  nami.
Jam  mnimał,  iż  już  nie  masz  nigdzie  nic  lepszego,
Jedno  w  szczęściu  używać  tu  krolestwa  jego.
Ano  widzę,  iż  nie  jest  żaden  tak  szczęśliwy,
Aby  był  bez  przypadkow,  poki  jedno  żywy.  
A  tak  mie  już  nie  tak  strach  patrząc  na  ty  stany,
Co  je  to  tu  z  tej  gory  przed  oczyma  mamy.
Ale  mi  jeszcze  powiedz,  przecz  ta  rota  z  piekła,
Co  to  ludzi  morduje,  a  bodaj  sie  wściekła,
Iż  wżdy  drugie  omija,  choć  pogląda  srodze?  
Podobno  to  jedno  ty,  co  myślą  o  Bodze?"

Rzekła  Pallas:  "Tak  to  wiedz,  moj  młodzieńcze  miły,
Iż  jest  Pan  Bog  tak  możny,  a  w  nagorszej  chwili,
Gdy  nad  kim  dzierży  rękę,  ugodzi  w  to  snadnie,
Iż  mu  z  głowy  i  włosek  namniejszy  nie  spadnie.  
Ale  kto  oń  nic  nie  dba,  tegoż  też  odstąpił,
Tego  już  więc  ta  marna  rota  wnet  ostąpi.
A  tam  im  więc  kugluje,  jako  chce  po  woli;
A  wszak  patrząc  na  ich  strach,  aż  więc  serce  boli.
Bo  grzech  jest  takowy  jad  przed  oczyma  jego,  
Że  mu  to  nic  świat  zniszczyć  dla  srogości  jego.
A  wszakechmy  już  tego  częścią  doświadczyli,
Gdy  sie  naszy  przodkowie  potopem  stopili.
A  coż  jedna  osoba  u  niego?  by  mucha?
Zwłaszcza  gdy  go  odstąpi;  już  jej  zła  otucha!  
Już  sie  jej  więc  leda  co  powoli  nadłazi,
Już  więc  każda  przygoda  na  takiego  waży.
A  sprawiedliwym  sądem  karze  on  każdego,  
Acz  jednego  przepuści  czasem  na  drugiego.  
A  możesz  sie  obaczyć  na  tym  barzo  snadnie;  
Patrzaj,  kiedy  więc  komu  złodziej  co  ukradnie,
To  więc  tu  Pan  obudwu  karze  sprawiedliwie:
Owszem  dopuścił  wziąć,  co  nabył  fałszywie,
A  z  owym  też  na  gałąź,  gdyż  mu  zakazano,
Aby  nigdy  cudzego  nic  nie  było  brano.
A  tu  własnie  obudwu  za  grzechy  pokarze,
Iż  żyli  niepoczciwie,  jako  świeccy  łgarze.
Albo  co  marnie  giną,  albo  łamią  szyje,
Wszytko  za  grzech;  gdyż  przed  nim  nic  sie  nie  zakryje.
Jedny  bierze  przed  czasem,  by  sie  nie  zgorszyli,
A  drugie,  iż  prze  grzech  swoj  też  to  zasłużyli.
A  przedsię  to  na  liczbie  poczyta  każdemu,
Jeśli  zszedł  z  wiernym  sercem,  dufając  tu  jemu.
A  ci-ć  to  djabli  wszytko,  co  je  widzisz,  stroją;
Bo  kiedy  Pan  odstąpi,  już  sie  nic  nie  boją,  
Ani  krolow,  ni  książąt,  ni  żadnych  możności,  
Bezpiecznie  podszczuwając  ludzkie  wszeteczności,  
Dodawając  im  drogi  co  więcej  do  złego,  
By  je  do  towarzystwa  przyciągnęli  swego.
A  widzisz,  iż  ty  drugie  z  żalem  omijają:
Ci-ć,  ktorzy  od  Pana  straż  nad  sobą  mają,
Iż  albo  oczekawa,  by  sie  nawrocili,
Albo  dobrym  przykładem  iżby  drugim  byli.
Ale  przedsię  przydzie  czas,  iż  i  ci  iść  muszą,
Bo  każdy  tę  przemytę  musi  płacić  duszą.

Ale  owo  Solinus  idzie  do  nas,  widzę;
Za  tego  sie  przed  tobą  iście  nie  powstydzę,
Bo  to  taki  filozof,  iż  bieg  świata  tego
Pilnie  zawżdy  przeglądał  na  wszem  omylnego.
Ja  już  pojdę  precz  od  was,  bo  mam  ine  sprawy,
A  ty  sie  też  pilnie  ćwicz,  byś  był  człowiek  prawy."

Rzecze  potym  Solinus:  "Pomaga  Bog,  panie!
Barzoś  czemuś  nabladło,  niedobre  to  znamię."

Rzekł  młodzieniec:  "A  jako  moj  święty  człowiecze,  
Nie  nabladnąć  przed  strachem?  Widzisz  jako  siecze
Ta  okrutna  potwora  marnie  nędzne  ludzi,
A  przed  ta  szpetną  kosą  nikt  sie  nie  wyłudzi."

Rzekł  Solinus:  "Rozumiem,  iż  ta  mądra  pani,
Szyrokoć  to  rozwiodła  swemi  rozmowami.  
Bo  tej  rownia  na  świecie  w  rozumie  nie  było;
Chybaby  się  w  tych  strachoch  też  co  odmieniło."

Rzekł  młodzieniec:  "Moj  panie,  nic  sie  ta  nie  boi,
Choć  ta  nieślachetnica  dziwy  przed  nią  stroi.
I  mnie  to  rozwodziła  nadobnemi  słowy,  
A  prawie  potwirdziła  mojej  smutnej  głowy,
Wyliczając  nędznego  narodu  przygody,
Jakie  na  nie  frasunki  padną,  jakie  szkody.
A  wierę  kiedy  sie  kto  w  tym  obaczy  prawie,
Nie  tak  będzie  frasownym  w  tej  omylnej  sprawie."  

Rzekł  Solinus:  "Zaż  nie  wiesz,  moj  młodzieńcze  miły,
Żechmy  strachow  nie  znali,  gdychmy  tu  nie  byli.
Takżeć  kiedy  zejdziemy,  już  żadnej  boleśni
Nigdy  nie  poczujemy,  ani  złej  powieści.
Jedno  to  napilniejsza,  abychmy  tak  żyli,  
Jakobychmy  w  opiece  zawżdy  pańskiej  byli,
A  tu  swoj  stan  i  sławę  zachowali  z  pełna,
Abowiem  kto  tak  żywie,  gładka  na  nim  wełna.
Bo  po  śmierci  pokoju  już  pewien  wiecznego
A  wieku  w  wielkiej  cnocie  tu  używie  swego.  
Wolność  świętą  zachowa,  a  sława  pod  niebo
Będzie  zawżdy  wznosiła  poczciwy  stan  jego."

Rzekł  młodzieniec:  "Ach,  panie,  azaż  to  rzecz  mała  –  
Nie  jedna  już  w  tym  głowka  na  świecie  ustała  –  
Co  to  jest  swego  stanu  używać  poczciwie?
Gdyż  słyszę,  jedno  taki  potym  wiecznie  żywie.
Acz  mi  to  on  święty  mąż  też  był  pirwej  rozwiodł,
Ale  jeszcze  nie  prawie  do  tegom  sie  dobodł,
Sokrates,  co  na  świecie  też  tu  wiele  baczył,
Niemało  za  mną  o  tym  też  rozmawiać  raczył."

Powiedział  mu  Solinus:  "Wierz  mi,  dobrze  baczysz,  
Iż  sie  w  tych  wątpliwościach  tak  zawieszać  raczysz,  
Gdyż  rozni  o  tym  roznie  zawżdy  rozumieli,  
Co  by  prawym  ślechectwem  własnie  nazwać  mieli,
Ktore  by  sie  zgadzało  z  pięknemi  cnotami,
A  nie  zabawiało  sie  marnemi  rzeczami.
Ale  a  coż  nam  po  tym,  gdy  ten  narod  ludzki
W  doznaniu  prawej  prawdy  jest  barzo  maluczki.
A  na  nię  rozokiemi  oczyma  patrzają,
A  gdzie  jej  prawe  gniazdo,  tam  jej  nie  szukają.
Tak  tępość  zaślepiona  narodu  ludzkiego,
Że  w  niej  nie  używamy  zwyczaju  orlego,
Ktory  sie  w  sobie  kocha,  kiedy  patrzy  w  słońce,
Ale  puhacz,  ni  słowa  nigdy  tego  nie  chce.
Także  i  my,  prawiechmy  puhacze  a  sowy,
Bo  nigdy  gdzie  jest  jasno  nie  wznosimy  głowy.
Wolimy  tak  w  krzewinie  myszy  skubąc  siedzieć
A  co  sie  wzgorę  dzieje,  o  tym  nic  nie  wiedzieć.
Takież  i  o  tej  rzeczy,  co  ślachcica  czyni,
Bo  go  rozno  u  siebie  wszyscy  rozumiemy.

Jedni,  gdy  łańcuch  uźrzą,  wnet  mu  się  kłaniają,  
Już  nie  pana,  lecz  złoto  za  ślachcica  mają.  
Snadź  nam  sprosnego  osła  gdyby  ji  włożono,
I  temu  by  poczciwość  z  daleka  czyniono.
Wierę  by  to  ziemianin  iście  był  nadobny,
Podniozszy  uszy  wzgorę,  i  kasztelan  godny.
Albo  gdy  gęsty  worek  u  kogo  poczują,
By  też  był  jako  świnia,  wszyscy  mu  dudkują.
Albo  gdy  sie  za  ktorym  chłopow  wlecze  rota,  
To  już  mają  w  powadze  nawiętszego  kota.
Już  sie  nań  przypuszczają  o  każdą  rzecz  zgoła,
A  on  by  nie  rozsądził  ledwe  z  krową  woła.

Drudzy  sie  chłubią  herby,  narody  staremi
A  wszytko  allegując  zawżdy  przodki  swemi.  

Przodek  nie  wiem  jaki  był,  lecz  potomka  prawie
Mogłby  własnie  zadkiem  zwać  na  każdej  rozprawie.
A  tak  na  tym  mnimaniu  wszyscy  sie  mylimy,
A  co  prawe  ślachectwo,  zeznać  nie  umiemy.
Bo  jeśliże  ślachectwo  w  bogactwie  zależy,  
Tedy  garbarz,  tedy  zdun  też  temu  zabieży,
Iż  lisi  kołnierz  z  bobrem  będzie  miał  u  szuby,
Choć  niedawno  drwa  rąbał,  chociaj  palił  gruby.
Szynkarz,  co  piwo  warzy  a  gorzałkę  pali,
I  ten  sie  więc  też  czasem  gęstym  workiem  chwali.  
Gdyż  jest  ślepa  fortuna  a  nie  patrza  tego,
Opuściwszy  godnego,  natka  niczemnego.
Bo  złota  a  pieniędzy  –  snadniej  zawżdy  tego
Rychlej  każdy  nabędzie  z  handlu  łotrowskiego.
Bo  kraść,  zdradzać,  fałszować,  ścieżkać  to  do  złota;  
Ale  to  plugawy  smalec  a  szpetna  robota.
A  tak  jeśli  slachcicem  ma  złoto  uczynić,
Tedy  prożno  łotrostwo  ma  każdy  z  nas  winić,
Gdyż  workowi  zabieżeć  zawżdy  droga  tędy
A  takiemi  ścieżkami  chodzą  mu  w  oględy.  
O  szalonaż  to  rota,  ktora  na  to  patrzy;
Najdziesz  tam  fałsz  pod  blaskiem,  jedno  oczy  otrzy.
Nie  funtem  ci  to  mierzą,  ni  przedają  łokciem;
Bo,  by  chodził  po  workach,  przedsię  nogieć  nogciem.

A  drudzy  co  zacność  swych  przodkow  wyliczają,  
A  o  swych  sie  postępkach  nigdy  nie  pytają:  
Jako  pradziad  na  szwabie  u  Chojnic  harcował,  
Jako  dziad  więźnie  wodził,  jako  mury  psował,  
Jako  stryj  był  ćwiczony  w  Rzeczypospolitej,
A  wuj  zasię  nieboszczyk  hońca  znamienity;
Ten  był  oto  proporzec  na  harcu  knechtowi
Wydarł,  ale  ten  starszy  niechaj  lepiej  powie.
I  w  ten  czas  go  rycerzem  zacnie  pasowano,
I  orle  mu  do  herbu  skrzydło  było  dano.

A  naszego  potomka  pasują  w  piwnicy,  
Bochmy  bitwy  wygrali,  uciekli  nam  wszyscy,  
Bochmy  je  mężnie  koflem  aż  w  rynek  wysiekli,
Żaden  sie  nie  obeźrzał,  bieżeli  by  wściekli.
Knowie  miasto  proporcow  za  rycerzem  noszą,
Wierę,  ku  tej  potrzebie  i  drudzy  sie  wproszą.
Bochmy  potym  w  ulicach  i  psy  pogromili,
Kęsego  poimali,  a  Szarka  zabili.
A  wżdy  więc  przedsię  owi,  co  im  pochlebiają,
Ślachetnemi  panięty  wszytki  nazywają,
Powiedając,  będzie  to  iście  coż  zacnego,
Bo  go  w  kącie  nie  najdziesz  iście  dnia  żadnego.
Ano  mało  nie  lepiej,  aby  w  kącie  siedział
A  o  jego  szaleństwie  aby  nikt  nie  wiedział.
A  takiemi  zwyczajmi  aby  sie  nie  pętał,
Ktore  potym  wspominawszy,  będzie  sie  ich  lękał.
Acz  więc  długo  ten  zwyczaj  w  młodym  nie  zagaśnie,
Aż  albo  guz  na  szyi,  albo  wioska  wrzaśnie.

Bo  sie  zawżdy  za  młodu  ostrzy  każdy  tarnek
A  tym,  czym  z  nowu  nawrzał,  zawżdy  śmierdzi  garnek.

A  tak,  jeśli  sie  właśnie  kto  swym  przodkiem  chlubi,
gdy  jego  zacne  sprawy  swą  sprosnością  gubi.
Chciałać  też  była  z  pawy  porownać  sie  wrona,
Każdemu  wyłamując  po  piorku  z  ogona;
Więc  tu  ogon,  więc  tu  grzbiet  napirzeła  pięknie,  
Tusząc,  że  sie  w  tych  strojach  jastrząb  sie  jej  lęknie.
A  skoro  z  niej  opadło  ono  piękne  pirze,
Wnet  nasza  po  staremu  potym  w  nogach  gmerze.
Już  cudze  obercuchy  dawno  z  niej  opadły;
Nie  pomogło,  chociaj  sie  stroiła  źwierciadły.  
Bo  to  wieśna  rycerka  nie  daleko  leci,
Zawżdy  grzebie  w  paździerzu,  zawżdy  pilna  śmieci.
A  taka  gospodyni,  że  doźrzy  wszytkiego:
Niech  chłop  idzie  za  pługiem,  ona  już  u  niego;
Młoci,  albo  układa,  alić  ona  siedzi;  
Kokoszka,  skoro  zlęże,  ba,  wnet  ją  nawiedzi,
Ba,  jeszcze  niebożątko  dobrze  nie  odgdacze,
A  nasza  dawno  z  jajkiem  po  krzewinie  skacze;
Świnia  idzie  na  pole,  alić  na  niej  jedzie;
Ba,  wszędy  jej  zawżdy  być  na  każdej  biesiedzie.  

Takżeć  naszy  panowie,  co  sie  cudzym  pirzem
Upstrzą  pięknie,  by  sojki,  ali  w  śmieciu  gmerzem.
Teżechmy  wioski  pilni,  też  strzechy  patrzymy,
A  jedno  iż  na  świniach  ledwe  nie  jeździmy.
A  też,  gdy  miedzy  zacne  przydzie,  ogon  tuli;  
Jeszczechmy  go  po  kroku,  iż  dudek,  poczuli.
A  on  stroi  postawki,  a  on  palce  skubie,
A  brzuch  radli  paznogty,  a  w  ogon  sie  dłubie.
Nie  pomoże  nic  gąsce,  choć  z  łabęćmi  pływa,
Przedsię  miedzy  białemi  nasza  gąska  siwa.  
I  jako  sie  nie  wstyda  swych  przodkow  wspominać
A  oną  ich  zacnością  ku  gorze  sie  wspinać,
A  on  jako  głog  z  rożej  dawno  sie  wyrodził,
By  też,  wierę,  jako  paw  ubrawszy  sie  chodził.
Oni  w  swoich  zacnościach  dostawali  sławy;
Ten  sie  natkał  swej  wolej  tak,  jako  woł  trawy.
Oni  w  zacnych  potrzebach  i  w  sprawach  bywali;
A  naszych  dalej  karczmy  nigdy  nie  widali.
Bo  coż  po  naszych  herbiech,  choć  ich  nastawiamy,
Gdzie  je  miasto  pozłoty  błotem  popluskamy?
Abowiem  jedno  takich  klenoty  sie  zdobią,
Ktorzy  przy  zacnych  sprawach  w  cnotę  sie  sposobią.

Bo  niewiele-ć  ślachectwa  na  ciele  zależy,  
By  było  napiękniejsze,  gdy  sie  cnota  jeży.  
Najdziesz  czasem  rzeźnika,  daleko  niż  pana  
Na  wszem  urodziwszego,  choć  łupi  barana.
Bowiem  prawe  ślachectwo  jest  jakaś  moc  dziwna
A  każdej  marnej  sprawie  na  wszytkim  sprzeciwna,
Ktora  by  bujny  orzeł  po  powietrzu  lata,
A  nigdy  sie  niesłusznych  przypadkow  nie  chwata.
A  kogo  tym  obdarzą  z  niebieskiego  grodu,
Już  ten  sławy  poprawi,  poślachci  i  rodu.
Bo  już  ten  nic  nie  czyni,  jedno  co  słusznego,
Ostrzegając  na  wszytkim,  co  jest  poczciwego,
Aby  go  z  tyłu  palcy  nie  ukazowali,
Krzyżykow  pod  kołnierzem  za  nim  nie  pisali.
Nie  chce  chłuby,  ale  chce,  by  miał  sławę  żywą,
Ktorą  by  pięknie  zdobił  swą  cnotę  poczciwą.
A  iżby  to  tak  przy  nim  zawżdy  długo  trwało
I  po  śmierci  poczciwej  by  sie  wspominało.
O,  nędzna  marna  mucho,  ocz  sie  więc  nadymasz,
Kiedy  swoje  ślachectwo  i  z  herby  wspominasz,
Iż  sie  drudzy  za  tobą  z  twych  marnych  spraw  śmieją,
Ktore  przed  zacną  cnotą  zawżdy  barzo  mdleją?
Czemuż  dosyć  nie  czynisz  urzędowi  swemi?
Gdy  cie  zową  ślachcicem,  czyńże  dosyć  temu.
Zaż  nie  lepiej  prawdziwie,  iż  sie  okazują
Twoje  cnoty  poczciwe,  niż  gdy-ć  pochlebują?
Miło-ć,  kogo  prawdziwym  a  cnotliwym  zową;  
Myślże  więc  też  ty  o  tym  i  sercem  i  głową,
Abyś  też  takich  przezwisk  skutkiem  poprawował;
Bo  jeśli  tylko  słowy,  wszytko  byś  popsował.
Załamuj  mocnym  krygiem  wszeteczną  myśl  w  sobie
A  niechaj  cie  niecnota  nic  marnie  nie  skrobie.  
Poczciwie  żyw,  abyś  by  i  drugim  przykładem,
Azaż  nie  wiesz,  iż  lepiej  z  cnotliwym  sąsiadem,
Niż  z  owym,  co  sie  z  woźnym  a  z  pozwy  z  nim  łomić,
Albo  czasem  po  polu  jako  z  wilkiem  gonić?

Bo  jaki  więc  wojt  bywa,  taka  i  gromada;  
A  jaki  bębennica,  taka  i  biesiada.
Także  jaki  sam  będziesz,  takież  i  sąsiady
Pewnie  sobie  sposobisz  do  każdej  biesiady.

Strzeżże  pilnie  w  swym  stanie  z  poczciwoś

Íîâ³ òâîðè