Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 3
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Jan Kasprowicz

Ïðî÷èòàíèé : 162


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Legenda o głodzie

I

Lat  temu  będzie  może  sto,  a  może
Nawet  i  więcej,  gdy  na  nasze  sioła
Przyszedł  czas  głodu...  Tu,  gdzie  dzisiaj  zboże
Pod  czerwcowego  wiatru  tchy  ciepłymi
Tak  się  –  patrzajcie!  –  kołysze  dokoła,
Tu  była  ziemia  spalona  i  goła:
Krzak  ostu  wiądł  gdzieniegdzie  w  tej  pustce
olbrzymiej.
 
II
 
Na  ustach  ludu  czas  ten  nieszczęśliwy  
Żyje  dotychczas  żywotem  upioru:  
Starcy,  co  bujne  postradali  grzywy  
W  przeboju  z  losem,  co  duszę  niezłomną  
Mieli  na  burze  na  kształt  dębów  z  boru,  
Tak  jak  od  wojny  z  Krzyżakiem  lub  moru  
Żegnają  się,  jeżeli  o  tym  czasie  wspomną.
 
III
 
Bo  jakżeż  nie  drżeć,  gdy  wszystko,  co  człowiek  
Zdobył,  pracując  w  krwawym  czoła  pocie,  
Naraz,  jak  gdyby  za  mrugnięciem  powiek,  
Poszło  na  marne:  wszak  z  bydła  i  koni  –  
A  przecież  wiecie,  że  chłopskie  to  krocie  –  
Nic  nie  zostało!  Nic!  W  słonecznym  złocie  
Bieliły  się  ich  kości  pośród  spiekłej  błoni.
IV
 
A  kiedy  całą  wybito  chudobę,
Czym  odpędzali  ludzie  głodu  zmorę,
Gdy,  czarną  wlokąc  swym  śladem  żałobę,
Stawała  przy  nich  z  wyostrzoną  kosą  ?
Na  żarnach  zmełłszy  korzonki  i  korę,
Piekli  na  słońcu  w  tę  gorącą  porę
Specyjał,  posolony  łez  obfitą  rosą.
 
V
 
Lecz  owych  biesiad  takie  były  skutki,
Że  coraz  głębiej  zapadały  oczy,
W  aksamitowe  strojąc  się  obwódki,
Że  skóra  zżółkła  przyschnęła  do  kości,
A  kości  słabły,  jak  pnie,  gdy  je  toczy
Czerw  utajony,  że  człowiek,  ochoczy
Do  życia,  widział  w  życiu  wroga  bez  litości.
 
VI
 
Matki,  nie  wiedząc,  gdzie  by  kromkę  chleba
Znaleźć  dla  głodnych,  zapłakanych  dzieci,
Próżno  śród  łkania  wznosiły  do  nieba
Oczy,  krwią  zaszłe:  ochrypły,  rozdarty
Głos  ich  po  łanach  wysuszonych  leci,
Jak  wyrzut  słońcu,  że  nad  nimi  świeci,
Zabójczy  sypiąc  ogień  z  swej  niebieskiej  warty.
 
VII
 
Z  nie  wybielonych  lepianek,  spod  strzechy
Nie  połatanej  –  zabrakło  i  słomy  –
Ludzie  szli  w  pole,  azali  pociechy
Dzień  nie  przyniesie  im  nowy,  azali
Dla  tych  łaknących  jednej,  lichej  kromy
Nie  zakiełkuje  spod  ziemi  widomy,
Radosny  znak,  że  sprzętów  nie  darmo  czekali.
 
VIII
 
Ale  na  próżno!  Każdy  ranek  świeży,
Gdy  swe  rumieńce  po  niebie  rozleje,
O  piersi  bolem  wzmocnionym  uderzy;
W  kropelce  deszczu,  w  tej  dżdżu  odrobinie,
Którą  od  morza  chłodny  wiatr  przywieje,
Mieszczą  się  wszystkie  a  wszystkie  nadzieje,
Lecz  chmurki  ani  śladu,  oko  w  żarach  ginie.
 
IX
 
I  tak  się  działo,  że  ludzie  się  kładą
Na  miedzach  pól  swych,  złamani  rozpaczą,
Albo  się  wloką  jęczącą  gromadą
Z  procesyjami,  na  rozstajne  drogi,
Pod  czarne  krzyże,  by  pieśnią  prostaczą,
A  przejmującą,  że  lica  się  znaczą
Smugami  łez,  wyżebrać  przyjście  łaski  błogiej.
 
X
 
I  raz  niejeden  ten  i  ów  z  nędzarzy,
Na  wznak  upadłszy  u  stóp  Męki  Bożej,
Ku  niebu  żywej  nie  podniesie  twarzy:
Skończył,  bo  wszakże  przez  całe  tygodnie
Krzepiącej  strawy  do  ust  swych  nie  włoży:
Klęska  posuchy  od  dżumy  niegorzej
Waliła  o  ziem  ludzi  jak  spróchniałe  kłodnie.
XI
 
W  takim  to  czasie  smutku  i  niedoli,
Która  trwać  miała  snadź  po  wszystkie  wieki,
Gdy  się  zdawało,  że  już  nie  wyzwoli
Świat  się  z  jej  szponów,  zaczęli  się  wieszcze
Jawiać  po  siołach,  różne  święte  leki
Zalecający  na  zgładzenie  spieki,
Go  przyszła  niby  pomór,  lub  straszniejsza  jeszcze.
 
XII
 
Wyżółkli  z  nędzy,  przygarbieni  trudem,
Z  okiem  świecącym  jak  oczy  proroków,
Z  plamami  ognia  na  obliczu  chudem
Szli  między  naród,  wzywając  pokuty,
Która  by  karą  była  grzesznych  kroków,
Grzechy  to  bowiem  zamknęły  potoków
Niebieskich  szczodre  śluzy  w  tej  godzinie  lutej.
 
XIII
 
Tak  nauczali...  A  zasię  w  ich  gronie
Był  jeden  starzec,  jak  gdyby  z  zaświata
Zesłan  na  ziemię    –  taki  żar  mu  płonie
W  głębiach  źrenicznych.  On  to  z  ogniem  w  głosie
Rzecze  do  ludu:  „Straszliwa  to  strata,
Lecz  tylko  dym  cię  wybawi,  co  wzlata
Z  ofiary  ludzkich  kości,  spalonych  na  stosie...”
 
XIV
 
„Obłok,  rodzący  deszcze  –  tak  powiada
W  niesamowitej,  zabobonnej  wierze  –
Rodzi  się  z  dymu,  a  jeśli  zagłada
Płynie  z  zbytecznych  błękitów,  więc  taka
Jest  ci  ustawa  niebieska,  by  szczerze
Dym  jej  najdroższy  poświęcić  w  ofierze:
Ofiara  ta  ofiarą  zwie  się  Izaaka...
 
XV
 
Wobec  niej  –  mówi  –  wszystko  będzie  na  nic,
Modły  ci  żadnej  nie  dadzą  otuchy!
Juścić,  że  łaska  Boga  nie  zna  granic,
Jego  nazwisko  wszak  to  litość  sama!
Lecz,  by  odpędzić  tę  klęskę  posuchy,
Na  to  On  będzie  dziś  i  jutro  głuchy,
Przebłagać  Go  li  może  –  płomię  Abrahama...
 
XVI
 
Na  nic,  choć  piątki  suszyłbyś  i  świątki,
Nosił  szkaplerze,  pocierane  w  Rzymie
O  męczenników  cudotwórcze  szczątki,
Choćbyś  na  puszczę,  jak  święty  Antoni,
Poszedł  daleką,  albo  zyskał  imię
Tego  Szymona,  co  w  upał  i  w  zimie
Na  słupie  stał,  to  na  nic!  To  cię  nie  obroni!
 
XVII
 
Choćbyś,  jak  grzesznik  dla  obmycia  zmazy
Swej  biednej  duszy,  gdy  ją  na  bezdroże
Zepchnie  pokusa,  tyle  płakał  razy,
A  tak  obficie,  aż  z  twych  łez  urośnie
Jezioro,  większe  niźli  wielkie  morze,
Przez  które  ongi  dźwigał  Dziecię  boże
Oferus,  jak  na  trzcinie,  oparty  na  sośnie  
XVIII
 
Choćbyś  się  zawlókł  do  Chrystusa  grobu,
Klęcząc,  a  droga  byłaby  wysłana
Cierniem  tak  gęsto,  że  nie  ma  sposobu,
Jakby  uchronić,  na  setną  godziny
Cząstkę,  odarte  ze  skóry  kolana,
Choćbyś,  jęknąwszy,  gdy  zaboli  rana,
Za  każdy  jęk  po  stokroć  użył  dyscypliny  –
 
XIX
 
Choćbyś  z  swych  dobrych  uczynków,  z  strzelistych
Cnót  i  afektów  taką  wzniósł  wieżycę,
Iżby  do  niebios  sięgła  promienistych,
Gdzie,  na  tajemnic  spoglądając  dziwy,
Trójca  swą  wielką  spełnia  Tajemnicę    –    
Na  nic  to  wszystko,  jeżeli  twe  lice
Nie  spłonie  przy  dziecięcia  ofierze  skwapliwej!”
 
XX
 
Po  zrozpaczonym  ludzie  poszła  trwoga:
„Plewąśmy  lichą  w  tym  świata  omłocie,
Ucieczką  naszą  jest  li  łaska  Boga,
Ale  gdzież  znajdzie  się  człowiek  gotowy
Oddać  bogactwo,  droższe  ponad  krocie  –
Własne  swe  dziecko  ?  Któż  biednej  istocie
Rozkaże  twej  okrutnej  wysłuchać  namowy?
 
XXI
 
Nie  bądź  jastrzębiem,  który  na  to  krąży,
Jak  by  zadławić  latające  ptaszę!
Nie  żądaj  tego!  Jak  konie  w  uprząży,
Myśmy  chodzili  według  bożej  woli
I  między  nami  czyż  byli  Judasze  ?
Lecz  na  ten  ciężar  zbyt  słabe  są  nasze
Ramiona!  Ta  ofiara  nad  siły  nas  boli!”
 
XXII
 
Ale  ów  starzec,  z  prostego  człowieka
Wyrósłszy  nagle  w  postać  apostoła,
Którego  słowo  w  moc  się  przyobleka
Cuda  rodzącą,  od  razu  do  ludzi
Jakby  nie  własnym  językiem  zawoła:
„Wiem,  że  się  znajdzie  ktoś  z  naszego  sioła,
W  którego  sercu  żądza  ofiary  się  zbudzi!
 
XXIII
 
Bo  jak  krwi  Pańskiej  i  ciała  sakrament,
Ustanowiony  na  ludzkie  zbawienie,
Nie  mieszka  tylko  wśród  katedr,  gdzie  zamęt
Tłumu  bezmierny  od  wieków  się  tłoczy,
Od  pokolenia  płynąc  w  pokolenie,
Albowiem  żądza  żarliwa  nim  żenie,
By  blaski  tych  przybytków  olśniły  mu  oczy  –
 
XXIV
 
Jako  ów  Łaski  sakrament  przeczysty
Jest  i  w  kościółkach,  posklecanych  z  drzewa
Niewprawną  ręką  wiejskiego  artysty,
W  cieniu  lip  starych,  dębów  i  jaworów,
Gdzie  się  jęk  ludu  z  rannym  hymnem  zlewa,
Który  na  chwałę  bożą  ptaszę    śpiewa,
I  z  szumem,  co  z  pobliskich  przekrada  się  borów:
XXV
 
Tak  duch  ofiary,  to  w  światów  ogromie
Ziarno  ukryte,  z  którego  się  rodzi
Wszelakie  dobro,  nieraz  zbyt  widomie
Nie  mieszka  tylko  śród  możnych  w  zaszczyty
I  lśniące  złoto,  lecz  pod  strzechy  schodzi
I  z  izb  wzgardzonych  prostaków  wywodzi
Huf  mężnych,  pułk  zdobywców  twierdzy  niezdobytej.
 
XXVI
 
Wiem,  że  się  znajdzie  dziecię  między  wami,
Którego  wątłe  ma  podźwignąć  ramię
Wasze  zbawienie...  Już  ja  je  oczami
Widzę    żądnymi...  Tam  ci  ono  stoi
Jeszcze  wylękłe,  ale  już  ma  znamię
Święte  na  czole...  już  idzie  –  nie  kłamię!...
Już  staje  u  ofiarnych,  męczeńskich  podwoi!”
 
XXVII
 
Zaledwie  skończył  te  słowa,  gdy  z  rzeszy
Blade  się  chłopię  wysunie  i  rzecze:
„Na  śmierć  męczeńską  wielce  mi  się  spieszy;
Niechaj  mnie  płomień  ognisty  ogarnie,
Jeżeli  przez  to  Bóg  ma  w  swoją  pieczę
Wziąć  litościwą  nasz  łany  iżby  człecze
Zachody  nie  ginęły  w  tej  suszy  tak  marnie!”
 
XXVIII
 
I  wyda  rozkaz  gromki,  tak  niezwykły
Na  ustach  dziecka,  iżby  w  tym  momencie
Stos  ułożono.  Matki  się  rozkrzykły
W  rozdzierający  serca  ból,  z  dopustu
Zrodzon  bożego  na  straszne  poczęcie,.
Straszliwej  pracy:  ujrzały,  jak  święcie
Dziecina  sama  niosła  wielką  naręcz  chrustu...
 
XXIX
 
I  ułożono  stos  i  onoć  chłopię
Stanęło  na  nim,  podniósłszy  do  nieba
Błękitne  oczy:  na  niebieskim  stropie
Gorzało  słońce,  czekając  u  góry,
By  ktoś  podpalił  ten  zadatek  chleba.
Nie  miał  odwagi  nikt,  więc,  jak  potrzeba,
Płonącą  rzucił  głownię    ów  starzec  ponury.
 
XXX
 
Lecz  kiedy  pierwszy  kłąb  dymu  od  ziemi
Strzelił  w  niebiosy,  zanim  ogień  jeszcze
Zdołał  ramiony  objąć  płomiennemi
Beztrwożne  dziecię,  stał  się  cud:  od  razu
Zebrał  się  obłok  i  ulewne  deszcze
Na  ołtarzysko  upadły  złowieszcze,
Ofiarę  ocalając  z  bożego  rozkazu...
 
XXXI
 
Zazieleniły  się  pola;  dobytek
Na  długie  znowu  miał  zakwitnąć  lata;
Z  dziecka  wnet  wyrósł  mąż,  przejęty  wszytek
Cudem  dni  owych  -  i,  jak  prorok,  wstanie
I  pójdzie  wieścić  na  okraje  świata
Siłę  ofiary,  jako  że  bogata
Jest  w  kłos  dojrzewający  na  zwilżonym  łanie.


Íîâ³ òâîðè